Relacja z wyprawy - Start, dzień 1

Od czego zacząć? Prawie miesiąc poza domem, prawie 200 km marszu, niemal 4 dni spędzone w drodze tam i z powrotem.

 (notatka z dziennika podróży, 14 październik dzień po powrocie)
"Dziś jest pierwszy dzień, że nie musiałem wstać o 6 rano, przepakować niezbędnych rzeczy, ruszyć na śniadanie a potem w drogę. Pierwszy raz od kilku tygodni normalna toaleta, kapcie i kąt, jedyne co mi zostało to męczący kaszel, ale i ten od teraz będzie przewrotnie przywodzić na myśl  dobre wspomnienia. 

Historia bycia zdobywcą, pionierem, odkrywcą świata - jak u Tolkiena  - może zaczynać się zupełnie zwyczajnie, od strefy komfortu i może nawet lekkiej nudy, by potem porwać w wir fantastycznych wydarzeń i miejsc, o których bohater nigdy nawet nie śnił. Ktoś powie - przecież byli tu inni przed tobą. Tak, ale ja staję się odkrywcą świata dla siebie, dla bliskich, dla tych, którzy nie mogą, nie chcą lub wystarczy im kilka zdjęć"

Być bohaterem swojego życia to po części to, co czuję teraz - lekkie zaskoczenie codziennością. Czy złe? Przeciwnie! Wchodzę w codzienność z podniesioną głową, wyprostowany i poskładany od nowa.

Zapraszam na relację z mojej foto-wyprawy. 

Dlaczego znalazłem się w Himalajach dowiedzieliście się z poprzednich wpisów.

Teraz postaram się z notatek z podróży odtworzyć przebieg wyprawy, której celem było dotarcie do podnóży Mount Everest.

Treking odbył się w dniach 27 września - 11 października na obszarze Parku Narodowego Sagarmatha.

Dzień 1
    Wczesnym rankiem trafiłem na lotnisko w Katmandu, skąd małym samolotem odleciałem na oddalony o 135 km legendarny port lotniczy w Lukli. Port położony na wysokości 2860 m n.p.m. ma jeden pas o długości niecałych 500 m i jest... pochyły. W rankingach najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie  zajmuje pierwsze miejsce. Pilot po podjęciu decyzji o lądowaniu nie może zmienić zdania i poderwać maszyny  - w razie konieczności  - do drugiego podejścia bo nie ma na to miejsca - pas kończy się stromą ścianą zbocza góry. Tyle przerażających legend.

Potwierdzam, że lądowanie JEST przeżyciem!

   Pasażerowie klaszczą kiedy samolocik "parkuje", robią zdjęcia, cieszą się jak dzieci, las kamerek sportowych na selfiestickach i smartphonów do momentu otworzenia drzwi rządzi niepodzielnie na pokładzie - masz wrażenie, że zaraz wszyscy wyznają sobie nawzajem bezgraniczną miłość. Chociaż wiesz, że to dopiero pierwszy zastrzyk emocji w tej przygodzie, ten szczególnie nie do końca zależy od nas samych, może dlatego to takie ekscytujące.

Kiedy znalazłem się na zewnątrz, zaskoczyła mnie nagła zmiana klimatu. W Katmandu było gorąco i parno - tutaj nareszcie poczułem chłodne górskie powietrze. Z lotniska wraz z przewodnikiem i grupą nowych znajomych ruszyliśmy już pieszo w drogę na pierwszy nocleg.

    Chociaż zasady aklimatyzacji, których celem jest zapobieganie wystąpieniu choroby wysokogórskiej stosuje się w zasadzie od wysokości 3000 m n.p.m., my już pierwszego dnia schodzimy niżej na 2652 m, do wioski Phakding.

Aklimatyzacja
Wtrącę w tym miejscu jeszcze słowo o aklimatyzacji. Jest to przygotowanie organizmu do warunków zmniejszonej zawartości tlenu w powietrzu wraz ze wzrostem wysokości. Działa to w ten sposób, że należy spać niżej, niż się w tym dniu weszło. Wejście i przebywanie na wysokości maksymalnej danego dnia powinno trwać minimum 10-15 minut. Im dłużej tym lepiej - organizm dostaje w ten sposób bodziec do zwiększonej produkcji czerwonych krwinek - wydajniejszego transportu tlenu. Aklimatyzacja powinna być przeprowadzana co 600 m wzrostu wysokości. Są to zasady rekomendowane dla trekingu i osób bez lub z minimalnym doświadczeniem. Mi tyle teorii wystarczy, a Tobie?

Normalnie droga do Phakding zajmuje 2-3 godziny - pod warunkiem, że nie robisz zdjęć. Dlatego nie pochwalę się czasem. Kurde - jak cudownie z nikim się nie ścigać, tylko robić zdjęcia! Po to tu przyjechałem!:)


    Pierwszego dnia na liczniku pojawiło się 1000 zdjęć! Odkrywanie i chęć zapamiętania wszystkiego, jak cudowny sen - "jestem w Himalajach! Jestem w Himalajach!" Powtarzałem w myślach ciesząc się jak dziecko i rejestrując! Miesiące niepewności, przygotowań, ćwiczeń - ponad rok planowania właśnie się urzeczywistnia. Uczucie, którego nie sposób przecenić i oś wszystkich przyszłych doświadczeń.

    Góry powitały mnie łagodnie - nie licząc drobnego incydentu. Kamienne murki wyznaczające granice poletek uprawnych mają miejscami 1.3-1.5 m wysokości. Na ogół nie są niczym wzmacniane aby silne podmuchy wiatru mogły przez nie swobodnie przenikać - nie wywracać. Oczywiście oparłem się o taki jeden i o mały włos nie spuściłem sobie kilkunastokilogramowego kamienia na stopę. Odskoczyłem w ostatnim momencie. Mój błąd.




W każdej górskiej osadzie spotykamy po drodze młynki modlitewne - Mani - z wypisanymi modlitwami i stupy - Czorteny - rodzaj prostych relikwiarzy buddyjskich.







     Widoki - wielość planów, poczucie ogromnej przestrzeni, bogactwo krzywizn, faktur, kolorów i odcieni - wspaniałe!





Po dotarciu na miejsce wieczornego postoju wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer do buddyjskiego klasztoru - Gompy.

O ile przed wyjazdem miałem jako takie pojęcie czym jest buddyzm, to już niebawem miałem się przekonać, że nie jest do końca tak jakbym chciał to widzieć.

Przyjdzie jeszcze pora abym o tym opowiedział więcej.





Nocleg w pierwszym Lodge - czyli schronisku, noclegowni - to również ciekawe doświadczenie. Pokoje raczej są nieogrzewane, dlatego ciepły puchowy śpiwór bardzo się przydał. Sanitariaty na korytarzach, ciepły prysznic - dodatkowo płatny. Podobnie jak dostęp do internetu i ładowanie baterii. To i tak zaskoczenie, że można liczyć na takie luksusy.

Najważniejsza część mnie na najbliższe 2 tygodnie - czyli stopy - tego dnia wytrzymały pierwsze spotkanie z trekingiem wzorowo, bez najdrobniejszych kontuzji.




...C.D.N... 

Ciekawy co będzie dalej? Zapraszam do subskrypcji, udostępniania i takich tam sieciowych aktywności. Będzie mi miło;)

Komentarze

Popularne posty