Kto sobotnim świtem wstaje...


...ten idzie pobiegać? Tak. Bo bieganie to piękna pasja? Może być to pasja, może być sposób na zdrowie, na życie, na sylwetkę, albo... albo sposób, żeby coś sobie udowodnić. Innym lub sobie. Ten pierwszy motyw to próżność, ale może komuś to pomaga na zaniżoną samoocenę i jest motorem do działań,  aby podziwem wykrzesanym u innych zasypać wewnętrzną rozpadlinę. Ci wcale nie są interesujący.

     Za to sposób dla tych z drugiej grupy oznacza, że chcą doświadczyć gdzie przebiega granica własnego jestestwa. Obdarta z czczego gadania "ja mógłbym", "gdybym to ja", "jakbym chciał to", "ja to potrafię". Maraton. Legenda, która wg historyków jest - tylko legendą - jest dla zwykłego śmiertelnika oceną, w miejsce stroszenia piórek i prostym sprawdzianem co te wszystkie przechwałki tylko w głowie - są warte.

      Ty i buty, stary podkoszulek, jakiś dres, czasem czapka, bidon z wodą i dystans umownie ustalony na 42 km 195 m. Tak wygląda to równanie, są zmienne i jedna tylko niewiadoma - Ty sam. Ludyczne gusła przekonują, że każdy zdrowy człowiek powinien być w stanie to zrobić, nieco bardziej komercyjna strona medalu głosi, że musisz wydać trochę "kasy" i poświęcić dużo czasu - żeby to zrobić. Co do zasady jest zgodność, w szczegółach - w bądź, co bądź - tej zabawy łatwo o kontuzję lub w skrajnych przypadkach - śmierć (kiedy to "zdrowy" okaże się być nie tak zdrowy, jak by się jemu samemu wydawało).

     Wiedziony chęcią osobistego doświadczenia czegoś "nie do kupienia"  - podjąłem skarłowaciałe, nadużywane w sloganach - "wyzwanie". I co? I co?

      To przeżycie jest emocjonalnie - życiem w pigułce: od pierwszej ciekawości, przez euforię - do lęku o zdrowie i życie, do pytania o cel i sens tego i wszystkiego dookoła. Na umownej mecie nie było fanfarów, medali i dyplomów za uczestnictwo do powieszenia w eleganckim gabinecie. Biegłem sam, bez widowni, dla siebie. Co dostałem w zamian:
- szczyptę wiary w siebie, bo zdołałem to dosłownie "przetrwać",
- garść wiedzy o indywidualnych reakcjach na ekstremalny wysiłek w postaci bólu mięśni z wysiłku, bólu stóp przez kiepską technikę biegową i nadprogramowe kilogramy tłuszczu,
- ogromny podziw dla tych, którzy robią to zawodowo w czasie o połowę krótszym,
- coś bezcennego, czego żadna telewizja nie dostarczy wraz z relacją z kolarskiego wyścigu czy biegu prawdziwych maratończyków, co jeszcze mocniej ugruntowało osobiste przekonanie, że SPORT NALEŻY UPRAWIAĆ, NIE OGLĄDAĆ.

      Czy jeszcze spróbuję? Tak, bo dalej okazuje się być coś jeszcze - coś co się nazywa ultra-maratonem. Tam jest rzeczywista granica wyznaczająca ramy dla znaczenia słowa "niezłomność". Oczywiście ktoś inny może wolałby nurkować, skakać ze spadochronem lub wspinać się w Himalajach. Ja lubię jak jest prosto, bez zbędnego, drogiego ekwipunku podtrzymującego życie. Amatorskie bieganie w tej kwestii jest bardzo jasne. Spróbuję jednak na początek jeszcze kilka razy "okrzepnąć" w tym doświadczeniu, oswoić legendę maratonu którą noszę gdzieś w sobie, której nadal się boję jako człowiek rozsądny i świadomy na co może sobie pozwolić.
(na zdjęciu: Dorota G.)

Komentarze

Popularne posty